reklama adsense

wtorek, 15 listopada 2011

Nowości i Trendy w modzie męskiej - subiektywny wybór Kota :)

1. Komin - wygodny, praktyczny (może zastapić nie tylko szalik ale czapkę czy kaptur).
2. Luźno "na górze" (ileż bym dał, żeby polscy panowie nie mylili marynarki ze strojem płetwonurka...)
3. Zwężanie "u dołu"- ściągacze, marchewki, rurki cały czas mają się dobrze. 
4. Włosy - króciótko po bokach i z tyłu, góra znacznie dłuższa postawiona lub zaczesana do tyłu.
5. Golf - zawsze obecny, w tym sezonie podobno także modny.
6. Czarny, biały, szary, turkusowy, burgundowy, fuksja, chabrowy, miodowy.
7. Skóra

Foto: ZARA, listopad 11

sobota, 12 listopada 2011

O staniu przy garach

Bardzo szybko podzieliśmy między siebie aktywności. Wyszło samo. Przed pierwszą wizytą wysprzątałem generalnie mieszkanie kierując się moim poczuciem porządku.. A już drugiego dnia Miś wykorzystywał okazje wszelakie by "dosprzątać" kąty.. Coś się rozsypało hydraulikom na podłodze w łazience a Misiakoso doprowadził całość do laboratoryjnej czystości. Plamka na blacie kuchennym i już cały blat lśni czystością jak nigdy.

Ja ze swojej strony szerokim łukiem omijałem na zakupach produkty przetworzone i zapychacze tłumacząc, że to wszystko umiem zrobić sam - taniej i lepiej. I tak wyszło, że gary to moje niepodzielne królestwo.

Bardzo nie lubię "nowoczesnych" książek kucharskich. Zastanawiam się czasem czy przepisy kierowane są rzeczywiście do osoby zajmującej się kuchnia jako obowiązkiem czy też do kogoś kto tak z czapy raz na kwartał chce się pobawić w kuchnię

Zwykły sos pieczarkowy, otwieram niedawno wydaną książkę kucharką. No cóż, okazuje się, że muszę mieć dwa rodzaje wina, egzotyczne przyprawy, najlepiej w formie niezmielonej... A wszystko to jeszcze poddać obróbce w taki sposób by już nic tego dnia poza sosem pieczarkowym nie robić. Z drugiej strony jest opcja wszelkich fixów i garmaży, mniej pracochłonna, względnie tańsza. Ale tylko względnie, nie mówiąc o jakości składników, szkodliwym dodatkom czy lichym wykonaniu.

Kuchnia powinna być zdrowa, smaczna i oszczędna zarówno w zakresie nakładów jak i czasu. Nie do pogodzenia? Da się! Poszukałem w książkach z czasów dziadków


Z "Książki kucharskiej dla samotnych i zakochanych" nauczyłem się podstaw. Po raz pierwszy wydana w latach 50. mówi jak z podstawowych składników (innych nie było) w kilka minut zrobić mnóstwo dań. Nie powalają na kolana ale pozwalają przetrwać opierając się wyłącznie na własnej produkcji. Sama książka jest nie tylko zbiorem przepisów. Zawiera dziesiątki porad i tricków pozwalających lepiej zorganizować czas gotowania, uniknąć podstawowych błędów początkującego czy wreszcie poradzić sobie z gotowaniem w skrajnie trudnych warunkach... 
Co i w jakiej kolejności kupić do kuchni jeśli nie mamy ani sprzętu i garnków ani funduszy (tak zaczynałem samodzielne mieszkanie i rady z książki mnie uratowały). Jak i co gotować mieszkając w pokoju bez kuchni (nigdy nie wiadomo co życie przyniesie). Przepisy na prowizoryczny palnik spirytusowy, prodiż. Zasady przechowywania żywności dla nie posiadających lodówki :D 
Dobra, nie ma się co śmiać bo ta najgorsza fala kryzysu cały czas idzie.

Później przestawiłem się na książki z lat 70. i 80. Takie same jak czasy - dalej bardzo skromnie ale gdzieniegdzie w przepisach można poczuć powiew "luksusu". Nauczyłem się kilku nowych potraw, placka drożdżowego z kruszonką, znalazłem tez przepis na sos pieczarkowy. Da się bez wina ;). Dania były na tyle dobre, że przepisy szybko poszyły w świat.

Smak i jakość potrawy nie zależy od ilości wyszukanych składników czy nawet budżetu. Jak w każdej dziedzinie życia liczy się przede wszystkim know how. Właściwe proporcje, umiejętności, doświadczenie i wiedza na temat samych składników i ich "zachowań" w procesie obróbki. Zrozumiałem to czytając książki Julii Child... ale o  tym następnym razem.

Gotowanie to niesamowita frajda, umiejętność pożyteczna dla innych i samego kuchcika ;). Przynosi grube oszczędności, które można przeznaczyć na rzeczy niewykonalne w domowych warunkach. 
Ciekawe danie sprawdzi się nie tylko gdy przyjdą goście ale w każdej sytuacji gdy chcemy obdarować kogoś, zamiast przysłowiowego kwiatka :D Same plusy - dobra inwestycja czasu.



wtorek, 8 listopada 2011

Obiad u rodziców

Sobota, od przebudzenia w Miśkowych ramionach myślałem o obiedzie....

Po raz pierwszy mieliśmy jako para zjeść wspólny obiad z moimi rodzicami. Wiedziałem, że bedzie dobrze ale się bałem. Nie wiem, jakiegoś nieoczekiwanego zwrotu akcji? Wiedziałem, że i M. trochę się stresuje przed tą chwilą. Rano podjechaliśmy jeszcze do Tesco na Kabatach zamienić mój bon Sodexo na parę drobiazgów do lodówki i najważniejszą bitą śmietanę do obiecanych gorfrów. Przy okazji spotkaliśmy się z D. , krótki spacer w okolicach Powsina bo czas naglił...

Wsiedliśmy do autobusu na Bródno, w klatce piersiowej poczułem ból... Taka ważna chwila a w sytuacji gdy finanse sypią się jak z domek z kart i coraz bliższa perspektywa powrotu do rodziców, od ich stosunku do Miśka zależy bardzo wiele...

Wchodzimy do mieszkanka.Przywitał nas mój pies - Negra. Rzucił się na mnie radośnie jak ma zwyczaju, Miśka nie znał więc obszczekał. Zaraz pojawiła się mama. Przywitała nas ciepło. W pokoju już siedział tata. Misiakos mimo, że sam mógł czuć się zdenerwowany zaczął rozmowę z tatą od ostatnich nowinek w polityce. Później przyłączyła się mama dodając perypetie o swojej pracy. Misiakosek bardzo aktywnie prowadził dyskusje, zadawał wiele pytań okazując moim rodzicom szczere zainteresowanie. Po prostu spisał się znakomicie a po godzinie zdobył sympatię Negry i szefowej domowej sfory Pepy. W ciągu kilku minut zrozumiałem, że moje wszystkie obawy nijak się miały do rzeczywistości.

Miłe spotkanie, ważna chwila... Ale na luzie. Nie padło ani jedno pytanie o naszą relację, nic z tych rzeczy.
Na koniec poszliśmy do mojego pokoiku... Przetestować łóżko. Jest prawie dwa razy szersze od tego, na którym sypiamy tu :) Trochę mnie to przez chwilę zaniepokoiło ;) no ale i tak małe są szanse na spanie w odległości. Nadchodzi zima, CO coraz droższe.......

poniedziałek, 7 listopada 2011

Woda w domu :D

Ostatni weekend śmiało można określić jako pełen wrażeń :). W piątek cały dzień żyłem chwilą gdy odbiorę Misiaka z Centralnego. Zdążyłem wysprzątać pozostałości po walce z karaluchami.

Na koniec musiałem uprać wszystkie tkaniny. Włączyłem pralkę i zacząłem szykować szklaną miskę na pływające tealighty (swoją drogą fajny patent). Przechodzę z tą miską przez przedpokój i widzę jak z łazienki wylewa się falą woda. Okazało się, że w roztargnieniu zostawiłem rurę odpływową pralki na podłodze. Woda zalała łazienkę, przedpokój, kuchnię i wolniej zaczęła się wdzierać do dużego pokoju...

Jakieś plagi egipskie, jak nie robactwo to powodzie. Na szczęście zalanie udało mi się opanować dzięki dużemu zapasowi ręczników - ostatnimi czasy swoją nieskrywaną miłość do szmatek realizowałem zakupem coraz to nowej bielizny łazienkowej :) Najważniejsze, że po wodzie nie było śladu...

A już przez chwilę zapowiadał się nam wieczór pod znakiem misek i wyrzymania mokrych ścierek do wanny. Moglibyśmy śpiewać szanty...
Albo piosenki z "Podróży Pana Kleksa".



Swoją drogą "Meluzyna" to żelazny hit tutejszych imprez. Jakiś czas temu nasza Pani Gospodarz Domu zaczepia mnie: To pan robi te imprezy? Myślę: Oho, już pewno sąsiedzi się skarżą... Szybko dodała: Całe lata nie słyszałam takiej muzyki! Chciałam nawet wziąć koniak i wpaść tam do was ale mąż mnie zatrzymał...

Oczywiście zaprosiłem na kolejną :D W sumie to szkoda, że nie pośpiewaliśmy z Misiakoskiem. Nie było głosu wiodącego na imprezach - W. Tym razem ja miałbym szansę być Abą! ;)

czwartek, 3 listopada 2011

Halloween 2 dni później

Nie :) wcale nie uległem nowej modzie. Można powiedzieć, że to ona przyszła (a właściwie przypełzała) do mnie sama. Już wyjaśniam...

Mieszkanko mieści się w całkiem sporym bloku z windami i zsypami. Co jakiś czas wieczorem natrafiałem na karalucha w kuchni czy łazience ale wiedziałem, że są w bloku. Ostatnio zauważałem je coraz częściej. Być może to moja wina ale nigdy nie miałem takich problemów w domu i nie wiedziałem za bardzo co robić. Z Misiakosem doszliśmy do wniosku, że trzeba się ich pozbyć póki jest mało.

Dziś kupiłem pierwszy w życiu środek owadobójczy w sprayu - do owadów biegających. Misiakos prosił, żebym wstrzymał się do jego powrotu w piątek, że razem jest raźniej. Chciałem zaoszczędzić mu takich robót a weekend wypełnić przyjemniejszymi sprawami. W sumie nigdy nie pozbywałem się robactwa więc myślałem, że będzie jak w reklamie - psiknę, karaluszki odwalą kitę a potem tylko szybko odkurzyć i wyszorować podłogi...

Środowy wieczór uznałem na najlepszy, żeby w czwartek upiec coś dobrego i na spokojnie zaplanować kogo odwiedzimy i gdzie pojedziemy w następne dni. Pierwszy obiad z moimi rodzicami, cmentarze, wspólna spowiedź, kolejny obiad z zaprzyjaźnioną parą dziewczyn, spotkanie z U. (wszystko trzeba logistycznie rozplanować :).

Wracając do naszych "zwierzątek". Zdjąłem nakrętkę i zgodnie z zaleceniami zacząłem psikać w podejrzanych zakamarkach za lodówką i szafkami. Nagle sytuacja mnie zaskoczyła. Karaluchy wcale nie pozostały unieszkodliwione w kryjówkach ale zaczęły gremialnie z nich wyłazić. Zajęły podłogę w kuchni... Nie wierzyłem własnym oczom, że jest ich tak dużo. Zacząłem psikać bezpośrednio coraz bardziej przestraszony rozwojem wypadków.

W pewnym momencie poczułem, że się duszę. Karaluchy dalej pełzały a ja wyleciałem na balkon i dzownię do Misiakosa. Tak się krztusiłem, że z trudem powiedziałem co się dzieję. Misiak przerażony, prosił żebym zadzwonił po karetkę. Uznałem, że sytuacja jeszcze tego nie wymaga, nie rozłączając się założyłem na gołe ciało spodnie i plastikową kurtkę i wyleciałem z domu. Misiak w tym czasie znalazł informacje jak się zachować gdy taki środek dusi. Okazało się, że dobrze zrobiłem.

Po godzinnym spacerze znów mogłem oddychać i wróciłem do domu. Tam czekała mnie kolejna niespodzianka. Godzina już grubo po 23 a w całym mieszkaniu pełzają dogorywające karaluchy. Wszędzie, na ścianach, suficie, podłodze, meblach... Ten widok zapamiętam na zawsze i już teraz na samą myśl dostaję odruchów wymiotnych. Nie wyobrażam sobie zaśnięcia w takim "towarzystwie". Rodzice mieszkają dokładnie na przeciwległym końcu Warszawy - ponad 20 km. Z Misiakiem doszliśmy jednak do wniosku, że najlepiej będzie jeśli zanocuje u nich. Niestety nie ma bezpośredniego autobusu. Nocne - wiadomo...

Wybrałem mój niezawodny rower, spakowałem sakwy i ok godziny 1:00 w nocy wyruszyłem. Misiakos, mimo, że padnięty poprosił żebym bezwarunkowo zadzwonił kiedy dojadę. Miałem pewne opory, w końcu nie takie rzeczy się robiło a wiem, że dziś był od świtu na nogach i ciężko pracował na powietrzu. Jak przystało na Misiolina w takich sytuacjach postawił sprawę jednoznacznie - mam dzwonić i już a on dodatkowo nastawi sobie budzik na drugą, jakby zasnął.

Zamknąłem z pewnym obrzydzeniem mieszkanie i wyruszyłem. Dziś w nocy mgła jak mleko, jadąc przy Wiśle nie widziałem nawet drugiego brzegu a całe miasto wygląda jak filmów grozy - opustoszałe, spowite gęstą mgłą. Dla otuchy puściłem w słuchawkach Arp Life ale ta muzyka zupełnie nie "grała" z tym co mijałem. Trochę jak z początku horroru - jadą sobie bohaterzy filmu autem słuchając najczęściej starych wesołych przebojów a wokół narasta atmosfera grozy... Tak właśnie się czułem :)



Ostatnie kilometry jechałem wzdłuż największej warszawskiej nekropolii - Cmentarza Bródnowskiego. W pewnym momencie na ścieżce zauważyłem dynię z wyciętymi oczodołami i kłami. W środku miała palącą się świeczkę. Nie spodziewałem się czegoś takiego, zwłaszcza dziś w środku nocy. Ok, zwykła dynia, ta moda już i u nas święci trumfy. Tylko co do jasnej h....... ta dynia robi przy murze cmentarnym w środku nocy 3 XI, musiała zostać zapalona niedawno skoro cały czas się tli. Nie zastanawiałem się dłużej tylko przyspieszyłem do 30 km/h (w końcu po coś swego czasu wykosztowałem się na półkolarkę).

Myśl o Misiakosku cały czas dawała mi siłę, w głowie tylko godzina druga i ta krótka rozmowa z Ukochanym. W końcu się udało, dotarłem bezpiecznie do domu rodziców i cichutko zainstalowałem się w swoim starym pokoju. Zadzwoniłem do Misiakosa, odebrał od razu. Wymieniliśmy czułości i po kilku minutach zasnął trzymając słuchawkę, słyszałem już tylko spokojny oddech. Dopiero teraz mógł....
Kocham Cię!

wtorek, 1 listopada 2011

Hejnał jako budzik

Mam problemy z porannym wstawaniem. Można powiedzieć lenistwo :) Biorę na to poprawkę. Dochodzi coś jeszcze, taka świadomość, że nikt na Ciebie nie czeka. Czy wyjdziesz z domu o 9, czy też przeleżysz w łóżku cały dzień - dla świata bez różnicy. Nawet zaczynam tęsknić za "kochanymi" klientami. Czasem potrafiło być gorąco, kląłem tę pracę przynamniej raz w tygodniu. Tylko ciężko nic nie robić.

Lekarz dał mi receptę na antydepresanty. Tłumaczył, że nawet jeśli jeszcze nie do końca czuję się nieszczęśliwy to branie ich zabezpieczy przed kryzysem i utratą serotoniny. Nie wiem czy jest wydarzanie, które mogłoby doprowadzić mnie do prawdziwej depresji kiedy przez życie idę z Misiakosem. Póki co nie zrealizowałem tej recepty. Mimo zapewnień, że lek nie uzależnia trochę się boję ingerować w swój humor jakąś chemią.