Nie :) wcale nie uległem nowej modzie. Można powiedzieć, że to ona przyszła (a właściwie przypełzała) do mnie sama. Już wyjaśniam...
Mieszkanko mieści się w całkiem sporym bloku z windami i zsypami. Co jakiś czas wieczorem natrafiałem na karalucha w kuchni czy łazience ale wiedziałem, że są w bloku. Ostatnio zauważałem je coraz częściej. Być może to moja wina ale nigdy nie miałem takich problemów w domu i nie wiedziałem za bardzo co robić. Z Misiakosem doszliśmy do wniosku, że trzeba się ich pozbyć póki jest mało.
Dziś kupiłem pierwszy w życiu środek owadobójczy w sprayu - do owadów biegających. Misiakos prosił, żebym wstrzymał się do jego powrotu w piątek, że razem jest raźniej. Chciałem zaoszczędzić mu takich robót a weekend wypełnić przyjemniejszymi sprawami. W sumie nigdy nie pozbywałem się robactwa więc myślałem, że będzie jak w reklamie - psiknę, karaluszki odwalą kitę a potem tylko szybko odkurzyć i wyszorować podłogi...
Środowy wieczór uznałem na najlepszy, żeby w czwartek upiec coś dobrego i na spokojnie zaplanować kogo odwiedzimy i gdzie pojedziemy w następne dni. Pierwszy obiad z moimi rodzicami, cmentarze, wspólna spowiedź, kolejny obiad z zaprzyjaźnioną parą dziewczyn, spotkanie z U. (wszystko trzeba logistycznie rozplanować :).
Wracając do naszych "zwierzątek". Zdjąłem nakrętkę i zgodnie z zaleceniami zacząłem psikać w podejrzanych zakamarkach za lodówką i szafkami. Nagle sytuacja mnie zaskoczyła. Karaluchy wcale nie pozostały unieszkodliwione w kryjówkach ale zaczęły gremialnie z nich wyłazić. Zajęły podłogę w kuchni... Nie wierzyłem własnym oczom, że jest ich tak dużo. Zacząłem psikać bezpośrednio coraz bardziej przestraszony rozwojem wypadków.
W pewnym momencie poczułem, że się duszę. Karaluchy dalej pełzały a ja wyleciałem na balkon i dzownię do Misiakosa. Tak się krztusiłem, że z trudem powiedziałem co się dzieję. Misiak przerażony, prosił żebym zadzwonił po karetkę. Uznałem, że sytuacja jeszcze tego nie wymaga, nie rozłączając się założyłem na gołe ciało spodnie i plastikową kurtkę i wyleciałem z domu. Misiak w tym czasie znalazł informacje jak się zachować gdy taki środek dusi. Okazało się, że dobrze zrobiłem.
Po godzinnym spacerze znów mogłem oddychać i wróciłem do domu. Tam czekała mnie kolejna niespodzianka. Godzina już grubo po 23 a w całym mieszkaniu pełzają dogorywające karaluchy. Wszędzie, na ścianach, suficie, podłodze, meblach... Ten widok zapamiętam na zawsze i już teraz na samą myśl dostaję odruchów wymiotnych. Nie wyobrażam sobie zaśnięcia w takim "towarzystwie". Rodzice mieszkają dokładnie na przeciwległym końcu Warszawy - ponad 20 km. Z Misiakiem doszliśmy jednak do wniosku, że najlepiej będzie jeśli zanocuje u nich. Niestety nie ma bezpośredniego autobusu. Nocne - wiadomo...
Wybrałem mój niezawodny rower, spakowałem sakwy i ok godziny 1:00 w nocy wyruszyłem. Misiakos, mimo, że padnięty poprosił żebym bezwarunkowo zadzwonił kiedy dojadę. Miałem pewne opory, w końcu nie takie rzeczy się robiło a wiem, że dziś był od świtu na nogach i ciężko pracował na powietrzu. Jak przystało na Misiolina w takich sytuacjach postawił sprawę jednoznacznie - mam dzwonić i już a on dodatkowo nastawi sobie budzik na drugą, jakby zasnął.
Zamknąłem z pewnym obrzydzeniem mieszkanie i wyruszyłem. Dziś w nocy mgła jak mleko, jadąc przy Wiśle nie widziałem nawet drugiego brzegu a całe miasto wygląda jak filmów grozy - opustoszałe, spowite gęstą mgłą. Dla otuchy puściłem w słuchawkach Arp Life ale ta muzyka zupełnie nie "grała" z tym co mijałem. Trochę jak z początku horroru - jadą sobie bohaterzy filmu autem słuchając najczęściej starych wesołych przebojów a wokół narasta atmosfera grozy... Tak właśnie się czułem :)
Ostatnie kilometry jechałem wzdłuż największej warszawskiej nekropolii - Cmentarza Bródnowskiego. W pewnym momencie na ścieżce zauważyłem dynię z wyciętymi oczodołami i kłami. W środku miała palącą się świeczkę. Nie spodziewałem się czegoś takiego, zwłaszcza dziś w środku nocy. Ok, zwykła dynia, ta moda już i u nas święci trumfy. Tylko co do jasnej h....... ta dynia robi przy murze cmentarnym w środku nocy 3 XI, musiała zostać zapalona niedawno skoro cały czas się tli. Nie zastanawiałem się dłużej tylko przyspieszyłem do 30 km/h (w końcu po coś swego czasu wykosztowałem się na półkolarkę).
Myśl o Misiakosku cały czas dawała mi siłę, w głowie tylko godzina druga i ta krótka rozmowa z Ukochanym. W końcu się udało, dotarłem bezpiecznie do domu rodziców i cichutko zainstalowałem się w swoim starym pokoju. Zadzwoniłem do Misiakosa, odebrał od razu. Wymieniliśmy czułości i po kilku minutach zasnął trzymając słuchawkę, słyszałem już tylko spokojny oddech. Dopiero teraz mógł....
Kocham Cię!